środa, 31 stycznia 2024

Na rozdrożu. Tyle i w tyle.

 Wreszcie się doczekałam. Po blisko 34 latach w stadle małżeńskim, Małż przyniósł mi śniadanie do łóżka. Co prawda nie zaserwował mi jajeczka na miękko w kieliszku, z odkrojonym czubeczkiem. Ani ciepłej grzanki z masełkiem w towarzystwie talerzyka z konfiturą truskawkową. Albo croissanta ogrzanego w piecyku z kakałkiem i pianką. No ludzie. Tak to tylko w filmach. Chyba?

 Małż zdobył się na zrobienie kanapek z dwóch nieco zeschniętych bułek krajzerek i szynki ukrojonej jak dla siebie... znaczy grubo. Nie poskąpił również pomidora, którym pookładał owe kanapki. Do tego herbatka. No. Czyż życie nie jest piękne? 

Pewnikiem nie jeden zada sobie pytanie, cóż takiego musiało się stać, że zdobył się na taki wysiłek? No cóż. Chciałabym opowiedzieć o tym krótko, ale się nie da. Zaręczam. 

Zaczęło się od tego, że mój weekendowy imprezowicz przekroczył mój rubikon cierpliwości. Nie było więc odwrotu, znaczy klamka zapadła.....

.....................................................................................................................................................

No i tu pojawia się czarna dziura. Bo powyższy wpis był poczyniony i skończony tak nagle 08.01.2023. HA! Czyli ponad rok temu. A dziś już nie pamiętam, co Małż narozrabiał. Hymmm. Może to i dobrze, bo w morzu jego wyskoków, akurat TEN, utonął bezpowrotnie.

 I tu pojawiają się  egzystencjalne pytania... - Czy aby warto pisać o takich problemach?- Nie lepiej zapomnieć ?- Nie pielęgnować w sobie złości, wracając do nich w powyższych zapiskach?

Kurde no! Pomyślę o tym jutro.

Dziś kolejna rocznica za mną. TRZYDZIESTA PIĄTA!!!. Akurat Połówka była za granicą, więc usłyszałam tylko ... - No to wszystkiego najlepszego... i dzięki za to, że ze mną tyle wytrzymałaś. 

I to by było na tyle.


poniedziałek, 29 stycznia 2024

Niepamiętliwy Małż.

Kolenda w tym roku odbyła się bez większych niespodzianek. 

Bo dajmy na to w ubiegłym, było dużo nerwówki, szczególnie Małż się denerwował. Otóż, jak co roku zresztą, proboszcz kończył kolędę właśnie na początku ulicy. Naprzemiennie z sąsiadką z naprzeciwka, częstowaliśmy księdza kolacją. W ubiegłym roku kolejka przypadała na nią. Wobec tego małżonek śledził wizyty księżowskie z dużą niecierpliwością, gdyż czekaliśmy na przyjazd gości, a gorzałeczka chłodziła się w lodówce. Goście, tak samo zniecierpliwieni, dzwonili co kwadrans, czekając w aucie ... Czy już mogą wbijać do nas na hawirę?... Lecz wizytujący w ogóle się nie spieszył. I kiedy już ... już... Małż miał przejąć teczkę księdza, od wyprowadzającego go sąsiada zza miedzy, podbiegł sąsiad z na przeciwka, przejął teczkę i wiadomo... ksiądz podążył za teczką ( czyt. do domu, w którym miała być kolacja kończąca wizytę na naszej ulicy ) 

Małż wrócił do domu klnąc w żywe kamienie. Byłam nie mniej zaskoczona, choć zupełnie nie wkurwiona, bo przecież przygotowana byłam na gościnę. Cóż, poczęstuję tym, co już gotowe było. Jednakże wizytacja w domu po drugiej stronie ulicy trwała... i trwała... i trwała. Wódka się chłodziła, Małż się gotował, goście grzali się w aucie na parkingu, a ja gadałam z kotem. 

Proboszcz w domu z naprzeciwka przebywał prawie godzinę. Zanim rozpoczął obrzęd u nas, przeprosił za wynikłe zamieszanie. Oczywiście odmówił posiłku, gdyż sąsiadka poczęstowała kolacją. Po wizycie, Małż odwiózł go na plebanię, a potem, pomiędzy kolejnymi kilonkami , dał upust swojej frustracji ,wylewając żale i nie zostawiając suchej nitki, na przebiegłym sąsiedzie.

Gniew jego trwał coś około miesiąca. A potem znikł bezpowrotnie.

W tym roku Małża nie było. Za to był nowy proboszcz i nowe zasady. W sumie na plus, bo zaczął od początku ulicy, numery parzyste, czyli od naszego domu. Z poczęstunku nie skorzystał. Nie wie, co stracił, bo naprawdę postarałam się jak mało kiedy. Ugotowałam rosół z trzech rodzajów mięsa... świeżego... po które musiałam pojechać do innego miasteczka. Przygotowałam domowy makaron, oraz lasagne. To już z kupnego makaronu. Surówkę z sałaty z vinegretem oraz kompot z własnych truskawek. Na deser bułeczki z serem z lukrem limonkowym. Paluchy lizać. Serio!

Ponieważ obecni byli również syn z synową, która jest już w mocno zaawansowanej ciąży, cała uwaga wizytującego skupiła się na młodych. Pytał o samopoczucie przyszłej matki i czy się boi porodu? Z przyszłym ojcem rozmawiał o trudnościach z parkowaniem przed jego domem rodzinnym. Wspomniał o konieczności zakupu naklejek (czyt. karnych kutasów) dla upierdliwych kierowców. Porozmawialiśmy jeszcze o śmierci naszego kuzyna, który dopiero co zamarzł na mrozie. W sumie wizyta trwała z dwadzieścia minut. Zanim wziął pieniądze, spytał, czy aby nam nie brakuje na życie, czym wprawił nas w niemałe osłupienie, bo nigdy nie doświadczyliśmy czegoś takiego. No i teczkę sam nosił.

Młodzi byli nim zachwyceni, bo taki fajny... życiowy... nowoczesny... i w ogóle... i w szczególe. 

Ale i tak w niedzielę nie poszli do kościoła.  












poniedziałek, 8 stycznia 2024

Misz- masz wspomnieniowy.

Rok i troszkę wcześniej... znaczy 02.01.2023

Dziś otworzyłam oczy, tak gdzieś ok. 10 h i zdumiałam się, że za oknem wiosna ( plus 14 stopni) Hym... czyżbym przespała zimę? Ostatni rok minął niczym sen, więc co tam zima. Ale nie, skacowany po sylwestrowych procentach Małż, sprowadził mnie na ziemię swoim narzekaniem na bolącą głowę. Nie byłam zbytnio współczująca, bo zupełnie już nie pamiętam, jak smakuje kac-morderca. Choć ból głowy jeszcze pamiętam, bo właśnie 10 dni przed Świętami Bożego Narodzenia poskładało mnie totalnie. Nie pamiętam bym kiedykolwiek legła na taki czas do łóżka. Nie wiem, co to za franca do mnie przylgnęła, ale czułam się nie halo. Zaczęło się całonocnymi torsjami, potem doszła gorączka i ból głowy. Przed cały czas każde pożywienie, śmierdziało i smakowało jak szit. Tylko woda z elektrolitami podtrzymywała moje funkcje życiowe. Schudłam 5 kg, co uważam za dodatni plus w całej tej sytuacji. Potem była Wigilia, którą spożyłam jedynie z Małżem, ale nie narzekałam. Byłam tak słaba, iż z ulgą zakończyliśmy tę kolację. Ostatkiem sił zaśpiewałam kolędę, by dostać prezent, Małż również podtrzymał naszą rodzinną tradycję i zadowolony rozpakował swój podarek. Już mieliśmy zacząć sprzątać, ale dzwonek do drzwi zastopował nasze zapędy. Przyszedł najstarszy syn, ze swoją przyszłą żoną i jej córkami. Podzieliliśmy się opłatkiem, wymieniliśmy się podarkami, powspominaliśmy minione święta i pożegnaliśmy gości ok. 20 h. 

Drugi dzień rozpoczęliśmy mszą i wizytą na cmentarzu. Potem odwiedziliśmy wcześniej wspomnianego syna. Małż liczył na smaczny obiad, ale poczęstowali nas kawą, ciastem, wędliną i alkoholem. Cóż. Najważniejsze, że dogadują się między sobą, a ja nie będę przecież prawie czterdziestoletniej kobiety uczyć, że jak się zaprasza przyszłych teściów na  gościnę, to .... no właśnie.... Grunt, to nie liczyć na zbyt wiele, by rozczarowanie było jak najmniejsze.

 Wieczorem jeszcze odwiedziliśmy sąsiadów i uraczony alhoholem Małż zaliczył ten dzień do udanych. Drugiego dnia przyjechał młodszy syn z synową. Zjedliśmy obiad. Po raz pierwszy mój najmłodszy pił ze swoim ojcem. Namówił go na drinki z "Duchem Puszczy". O matko na niebie, jak Małż się męczy przez całą noc. Miał jakieś koszmary, przywidzenia i w ogóle, jakby go nawiedził ów duch z puszczy. Z tego też powodu, również nie spałam. 

Już zapowiedziałam, że dopilnuję, by nigdy więcej nie zadzierzgiwał bliższej znajomości z żadnymi duchami uwięzionymi w butelce.

Dziś... znaczy 08.01.2024

Za oknem śnieżna zima i minus piętnaście na termometrze. Na śniegu pokrywa lodowa. Ostatnio  połamałam dwa skrobaki chcąc odskrobać szybę w moim aucie, gdyż oblekał ją "żywy lód" Piszę, bo kto wie, jaki będzie kolejny początek stycznia za rok? A tak przypomnę czytając powyższe i będę się chwalić, że pamiętam.

 Ech... z tą pamięcią, to jest tak sobie. Mój Reniaczek twierdzi, iż takie są skutki uboczne przyjęcia szczepionki na covid. A ja się szczepiłam AŻ trzy razy. Ale w ogóle mnie to nie rusza, bo po co się przejmować tym, na co nie mam wpływu ? 

Natomiast Sylwester w tym roku spędziliśmy w domu. Mieliśmy inne plany, lecz choroba siostry i szwagra z Czech, do których mieliśmy jechać, pokrzyżowała wszystko. Umówiliśmy się na wspólne wakacje w Międzyzdrojach. 

Ostatni dzień starego roku żegnaliśmy wraz ze znajomymi i ich roczną sunią. Zabrali ją do nas, bo obawiali się zostawić w domu, z powodu wystrzałów fajerwerków. Jednakże była bardzo spokojna. Nawet koty ją nie obchodziły, choć fukały oburzone, gdy wyjadała ich chrupki. 

Obecnie mamy TYLKO pięć kotów. Dwa prześliczne rudzielce, Rydzyka i Miodzia... ulubieńce Małża... burego Kusego i dwa czarne Gonza i Mini. Ten ostatni to samiczka, która przybłąkała się do nas kilka lat temu, więc nie mam pojęcia o jej wieku. 

Poza tym to już prawie pół roku pracuję w budżetówce, co prawda na zastępstwo, ale już dało się odczuć, co znaczy pracować na państwowej posadzie. Wierzę, iż się uda załapać na dłużej, po odejściu na emeryturę koleżanki z obecnej pracy. Także zaciskam piąstki w nadziei, iż w kwietniu przedłużą mi umowę. 

Aha. Reniaczek wyjechał do sanatorium. Co tam się dzieje, to głowa mała. Jak z nią rozmawiam, to rumienię się za nią, bo Ona to raczej nie przejmuje się takimi przyziemnymi rozterkami. 

Bo jak to mówią, najstraszniejsze są grzechy, z których nie ma uciechy.






poniedziałek, 1 stycznia 2024

W mrokach niepamięci. Archeolog blogowy.

Bo to było tak. Miałam opisać poprawiny u młodszego syna i tak jakoś rok minął. Tak jakoś w mgnieniu oka po prostu. Pstryk i za mną. A tyle się działo... a ja nie pisałam i już nie pamiętam. Żal. No nie ma wytłumaczenia dla mojej indolencji blogowej. Ech.
No to teraz może zacznę od informacji, iż 364 dni po weselichu młodszego, odbyło się wesele najstarszego syna. Cieszy mnie, iż już jest PO. Doprawdy. Bo choć, przyszła młoda para, wszystko ustalała i załatwiała sama, to jednak gdzieś tam pod kopułą, martwiłam się o to, aby wszystko poszło jak trzeba. A ile pacierzy odmówiłam w tej intencji, to nawet nie pytajcie. Ktoś inny zaklina rzeczywistość powtarzając magiczne słowa, mantry,  by w ten sposób zaczarować rzeczywistość, a ja się modlę. Nie od dziś wiadomo, że wiara czyni cuda. 
Dobra, poprawię sobie moherowy berecik i opiszę ową uroczystość, ku swojej pamięci, bym mogła kiedyś wrócić do tych chwil i uśmiechnąć się do poniższych wspomnień. 
Tym razem nie musiałam się odchudzać, bo kupiłam luźniejszą kieckę. Taką na jedno ramię w kolorze cielistym, z delikatnym połyskiem. Według Małża wyglądałam ślicznie, ale akurat on nie jest obiektywny, bo zawsze twierdzi, że i w worku po kartoflach zadawała bym szyku. Uczesałam się u lokalnej fryzjerki.  Żadne tam lokikoki, tylko włosy wysuszone na szczotce i rozpuszczone. Córka umalowała moje lico, i tyle.  
Przed 12 h przyjechał syn ( który mieszka w domu moich rodziców, wraz ze swoją kobietą już od jesieni). Jak tradycja nakazuje, musiał " wychodzić" do Młodej ze swego rodzinnego domu. Zaraz po nim dotarł fotograf i rozpoczął  swoją pracę. Sesja Pana Młodego z rodzicami i rodzeństwem, odbyła się bez obecności żony młodszego syna, bo niestety nie zdążyła zrobić się na "Bóstwo" Dziwne to było, bo godzina przybycia fotografa, nie była tajemnicą. 
Na marginesie dodam, iż młodszy syn z synową, mieszkają od lutego razem z nami. 
Do domu Panny Młodej ( która też wg tradycji musiała wychodzić ze swego rodzinnego domu) mieliśmy 30km. Dotarliśmy na błogosławieństwo o czasie. Przed wyjazdem do kościoła okazało się, iż Świadek zapomniał wziąć z samochodu, którym do nas przyjechał, dowodu osobistego. Dobrze, że młodszy syn jeszcze nie wyjechał z domu rodzinnego i mógł odszukać w schowku samochodowym dokumenty i dowieść w trybie pilnym do kościoła, by Młodzi mogli dopełnić formalności. 
Ślub był bardzo kameralny, bo z 70 gości, przybyło jakieś 40. \
Po mszy ciągle jeszcze klepałam pacierze ze strachu, bo wychodząc z owego kościoła, trzeba było zejść po stromych stopniach. O ile pod górę wchodziło się siako tako, to jednak patrząc z góry w dół dreszcz przebiegał po kręgosłupie. Tym bardziej, że nie było żadnej balustrady. Na szczęście nikt się nie spierdolił. Uf.
Życzenia, u podstawy owych schodów Potiomkinowskich, odbyły się bez przeszkód, choć z niejakim zaskoczeniem, gdyż albowiem wówczas zauważyłam kątem oka, iż moja młodsza synowa ma prawie identyczną sukienkę, tylko osadzoną na innym ramieniu... nadążacie nie? Do tego proste, rozpuszczone włosy... tak jak u mnie. Zdumienie moje miało się nijak, do zdumienia zebranych gości, gdyż tu i tam dało się słyszeć komentarze, iż wyglądam jak starsza siostra mojej synowej. W sumie to nawet byłam rozbawiona, bo Ona już od kilku tygodni wiedziała, w czym "wystąpię" na ślubie syna, więc Jej decyzja o zakupie podobnej sukienki, była dość zaskakująca. 
Lokal, w którym bawiliśmy się do trzeciej rano, był bardzo szykowny. Jedzenie pyszne, muzyka taka jak trzeba, a miejsca do tańczenia uhuuuuuuuhuuuuuu. 
Pierwszy taniec Młodej Pary zakończył się zaliczeniem gleby... a raczej terakotowej podłogi. Młody, chcąc ratować padającą, świeżo upieczoną/ upuszczoną żonę, upadł na nią i oboje znikli w obłokach puszczanego dymu. Obserwatorzy tejże sytuacji, poczuli się również, jakby momentalnie weszli na lodowisko.  Na szczęście obyło się bez gipsowania kogokolwiek.
Aaaaaa.... przypomniało mi się, jak mój już nieco wstawiony Małż, podążył do Młodszej Synowej, by ją poprosić JUŻ na wysuszony parkiet.... a Ona odmówiła. O MA TKO BOSKO!!!.... jakie było oburzenie mojej drugiej połówki, gdy zniesmaczony zasiadł z powrotem obok mnie przy stole... OOOOO!!!!.... jak On się bożył, waląc się pięścią w klatę, iż - NIGDY... PRZENIGDY... NIE POPROSI JEJ DO TAŃCA!!!!
Córka nasza, widząc jaką przykrość zrobiła młodsza bratowa Ojcu, w tak zwanym międzyczasie...przemówiła jej do rozsądku, i gdy mój KRZYWOPRZYSIĘZCA... po dość krótkim czasie,  polazł kolejny raz prosić Synową do tańca, Ona się zgodziła. Po kilku tańcach przetańczonych ciągiem na parkiecie, uradowany Małż powrócił do swej Małżonki... znaczy do mnie... i usłyszał tylko słowa zachwytu, ode mnie... jak pięknie tańcowali i w ogóle i w szczególe.
 Nooooo..... taka jestem wyrozumiała.
Po oczepinach Młodzi postanowili puszczać  w niebo zapalone lampiony. To co, że akurat deszcze nie padały od miesiąca... a trawa spalona słońcem... i dziesiąty stopień zagrożenia P.POŻ.
 -Nie po to kupili lampiony, by ich nie puszczać!! No!
Kiedy odpalali zapałki, wszyscy goście wstrzymywali oddech. Na szczęście był taki wiatr, że gasił owe ogniki.... taaaaaa.... znów moje modły nie poszły na marne. Po kilkunastu nieudanych próbach, ku niemałej uldze zgromadzonych gapiów, odpuścili i wrócili na salę.
Poza tym, już mało co pamiętam, choć byłam nieprzyzwoicie trzeźwa.
Postanowienie na 2024...
Częściej zapisywać to, co warte zapisania i to, nad czym trzeba niemo pochylić głowę.   
                                     
 

Ostatnio na tapecie

Wszechświat wie lepiej.

tu grzeliście ławę najczęściej

Etykiety

sanatorium problemy wycieczka podróż zabawa budowa kolega morze praca wyjazd auto blog dylematy ksiądz przygoda rehabilitacja tańce wesele wizyta Konstancja argumenty blondynki cud dom fachowcy integracja koleżanka majster mąż narodziny ogród pamięć początek powrót pragnienie propozycja rocznica rodzina siostry sprzątanie syn urzędnik zakupy zaskoczenie zguba święto życzenia Małż Nowy Rok plan przygoda ogień apel awaria wycieczka morze koncert auto awaria holowanie sąsiad auto zakup akademia babcia autobus awaria bal bank bociek bunt cel choroba dach deszcz działanie egoista film folklor goście gra gwara góra głos higiena historia imieniny informacja. irytacja życie rodzinne spokój jazda kazanie kelnerka kierat kieszonka klucze kobieta koledzy koleżanki kolęda komórka kolega podejrzenia kwiaty kłótnia lód marzenia masaż matka metoda miłość mężczyzna nerwy niespodzianka nowe miejsce nowy sprzęt odchudzanie święto zaskoczenie mąż odcinki odwyk uzależnienie słodycze ognisko pieszczoty plaża podarki pogoda operator sms córka poród Anioł pomoc pomyłka porządek sukienka pułapka ratunek postanowienie pozytywne postrzeganie świata pośpiech prezent prośby przebranie przedwiośnie przemyślenia przeprosiny przyjazd pytania radość relacja remont rocznica śnieg zaskoczenie tajemnica proboszcz rozmowy rozterki rubikon rysa sanatorium koleżanki sanatorium masażysta pogoda fajfy flirt schemat siostry rodzina relaks blokada spełnienie spostrzegawczość spowiedź strata synowie szał szczęście szwagierka słońce pole truskawki pielenie opalanie. tatuś teleporada zdrowie lekarz zdumienie cud teściowa śmierć rocznica torebka troska tęsknota wesele goście suknia zabawa wnuczęta wróżba wspomnienia wspomnienia sylwester święta wycieczka morze szaleństwo wyobraźnia zakochani zakupy ekologia wesele zdjęcia zdrowie zima znajomy zęby złość bezradność zdumienie ściana śmieci śniadanie święta święta prezenty zaskoczenie radość święta wypieki foremki wzrok komórka zaskoczenie