Łomatkoboskopodlasko! W końcu się doczekałam. Nie twierdzę, że jakoś szczególnie liczyłam dni, miesiące i lata. No w życiu, bo po prostu ZA POM NIA ŁAM. Tyle się działo, że z głowy wyleciało. Dobrze, że zadzwonili. Miałam nie odbierać, bo co rusz nękali mnie jacyś przedstawiciele paneli fotowoltaicznych, albo firm oferujących jakieśtam badania za darmochę. Patrzę, nr prywatny, więc z ciekawości przesunęłam zieloną słuchawkę.
- Czy będzie pani korzystać z rehabilitacji w centrum X..?- usłyszałam pytanie.
- Yyyyy... nie bardzo wiem, o co chodzi?- odpowiedziałam mało przytomnie.
- Dwa lata temu zapisała się pani na rehabilitację i właśnie w środę nadszedł termin - wyjaśniała.
Szybko połączyłam kropki.
- No jasne, że skorzystam! - potwierdziłam z entuzjazmem.
Tak że tego... od środy zacznę uczęszczać na zabiegi. Ha! Przydadzą się, bo ostatnio to w osiemnastym roku odwiedzałam sanatoryjne gabinety zabiegowe w Iwoniczu. Nooooo. Tęsknię za tym życiem pełnym luzu, humoru i tańców.
Choć tych ostatnich doświadczyłam na wycieczce do Władysławowa.
No to może teraz powspominam.
Owa wycieczka z Reniaczkiem nie była w ogóle planowana. Co prawda przyjaciółka zadzwoniła, że owszem trwają zapisy, ale ona nawet nie będzie mi proponować, bo po tej całej pandemii, to pewnie chętnych jest od groma. W sumie się nie zmartwiłam, gdyż w tym samym czasie miałam mieć na chawirze, córkę z trzymiesięcznym wnusiem oraz zięcia. Minęło kilka tyg. i oto przyjaciółka dzwoni, że właśnie koleżanka z pracy, z którą miała jechać, wycofała się i w związku z tym, to może ja się zdecyduję? Szybko skonsultowałam propozycję z córką. Dostałam zielone światło. Małż jak zwykle miał się dowiedzieć ostatni. Taka tradycja. No!
Tydzień przed wyjazdem powiedziałam oblubieńcowi. Ale ile ja się nasłuchałam lamentów... tupania nóżką... fukania... i innych typowo dziecinnych zachowań. Jęczał, że powinnam z nim jechać nad morze, a nie z koleżanką... i że nigdzie razem nie byliśmy lata całe... i że w ogóle to on sobie nie życzy, bym jechała. To ostatnie jego pragnienie puściłam mimo uszu i zaczęłam pakowanie.
Ponieważ już wówczas córka była u nas, obdarowała mnie swoją wielką walizą.
- Mamuś, bierz ją, co się będziesz ograniczać.- dodała z uśmiechem.
Fakt. Prawie tydzień miałam smażyć się na bałtyckim piachu i zadawać szyku na władkowych deptakach.
Gdy już cały czemodan był wypchany na maksa, moja latorośl zadała mi pytanie.
- A sprawdziłaś jaka będzie pogoda?
- Nie - odrzekłam zgodnie z prawdą.
- No to odważnie - stwierdziła.
- Dobra, to ty sprawdź - odrzekłam zrezygnowana.
Okazało się, że pierwszego dnia będzie deszcz. Drugiego dnia przelotny deszcz. Trzeciego dnia będzie padało. Czwartego dnia dla odmiany będzie burza. Piątego tylko zachmurzenie. Ufffff. Wreszcie. A szóstego wyjeżdżamy, więc mam to gdzieś. Jęknęłam. Skoro tak mówi wyrocznia googlowa, to muszę się przepakować.
Ubrań cieplejszych weszło o wiele mniej. Gumowce się nie zmieściły.
Gdy zięć ładował walizkę do bagażnika swego auta, o drugiej w nocy, to tylko jęknął. Dobrze, że autobus ruszał o trzeciej, bo przecież, zgodnie ze zwyczajem, całą noc przed wyjazdem i tak nie śpię. Po drodze zgarnęliśmy Reniaczka. Patrząc na jej walizę miało się wrażenie, że zamki błagają o rozpięcie, by nieco odetchnąć.
W autobusie mieliśmy już zajęte miejsce, bo jechała siostra Reniaczka z mężem. Dopiero jak ruszyliśmy, przypomniałam sobie, że nie zabrałam tęczowego parasola, który podczas ostatniej naszej wycieczki do Władka, służył jako rekwizyt podczas naszych hot sesji zdjęciowych na plaży, a także jako osłona przed słońcem. Słońca miało nie być, ale deszcz i owszem. Szlag!
Tak gdzieś koło południa, wesoły JUŻ autobus, zaparkował w Gdańsku. Mieliśmy do dyspozycji, ponad trzy godziny latania po jarmarku dominikańskim. Z niepokojem spojrzałam w niebo. Ani jednej chmurki. Upał na całego. Naaaaaajs.
Trzasnęliśmy sobie foty przy fontannie. Zakupiliśmy magnesy. A jakże. Odwiedziliśmy kościół św. Brygidy i przedzierając się przez tłum, spoceni jak myszy w połogu znaleźliśmy w końcu nasz autobus.
Do pensjonatu dotarliśmy po szesnastej. Dobrze, że szwagier Reniaczka pomógł nam zatachać nasze bagaże do czteroosobowego pokoju na poddaszu. Pytając kierownika wycieczki, za jakie grzechy pokarał nas taką miejscówką, odrzekł uśmiechając się z przekąsem..
- Księżniczki zawsze mieszkają najwyżej.
Taaaaa. Nic tylko wyglądać rycerza z zakutym łbem.
.... cdn...
Znajomych też nękają telefony w sprawie fotowoltaiki...
OdpowiedzUsuńCzekam niecierpliwie na ciąg dalszy i spodobała mi się odzywka o księżniczkach :-)
Tylko znajomych... szczęściara :D
UsuńJa nie mam domu...
UsuńNie chcieli wcisnąć na balkon? :D :D :D
UsuńOj ależ stopniujesz to napięcie. Czekam i ja.
OdpowiedzUsuńOdzywka o księżniczkach prawdziwa. Tylko, że one w wieży. Ale i poddasze można podciągnąć. Buziaki Księżniczko.
Grzechu, czyli kierownik wycieczki, ma dość specyficzne poczucie humoru :D Pracując w większości z kobietami musiał wypracować odpowiednie podejście, bo inaczej by go zagadały na amen :D
UsuńDwa lata czekania na rehabilitację ;)
OdpowiedzUsuńCzekam na dalszy ciąg...
Anno :) kto czeka... ;)
UsuńTeż z chęcią dowiem się reszty... :)
OdpowiedzUsuńWitaj :) postaram się jak najszybciej.
UsuńUwielbiam twoje opowieści i relacje! Muszę kupić w końcu kompa, bo na komórce mi cos nie idzie, a zazdroszczę, tez bym poopowiadała;)
OdpowiedzUsuńKochana, ja na komórce nawet nie próbowałam... za grube paluchy do pisania :D Kupuj i pisz... chętnie popodglądam :)
Usuń