Ciągle, jak sobie przypomnę, co też mój Małż zaplanował na Walentynki, rogal pojawia się na moim licu.
Lecz wróćmy do źródła... rzekłabym raczej... iskry, która poruszyła serce, domorosłego egoisty.
Jak to mówią mądrzy z ludu, mężczyzna jest dwa razy wychowywany. Pierwszy raz, przez matkę, drugi przez żonę. Niestety, zabrakło mi i chęci, i czasu, by poświęcić więcej uwagi nie tylko trójce dzieci, ale również Małżowi.
I tak przełykałam co i raz rozczarowania, pojawiające się w małżeńskim stadle. Moje oczekiwania miały się nijak do życia codziennego. Czy byłam ... jestem... idealną żoną? No, w życiu!
Ale omójborzesosnowy!
Toż to mój kawałek podłogi, więc mogę jęczeć, kwękać, stękać ile wlezie.
Ale do brzegu.
Otóż Małż KOLEJNY raz zapomniał o naszej rocznicy ślubu. W sumie nawet mnie to nie obeszło. Przyzwyczaiłam się do takiego stanu rzeczy. Jednakże z równowagi wyprowadziło mnie co innego.
Po naszej wizycie na lokalnej potańcówce, skąd Małż wrócił nawalony jak stodoła, dochodził do życia całą niedzielę. Wiedząc, że wyjeżdża w nocy do pracy ( z niedzieli na poniedziałek) przypomniałam mu, by się spakował. Odpowiedział, że spoko, zrobi sobie w nad ranem kawę i ogarnie wszystko na spokojnie. Okej. Byłam w stanie to zaakceptować.
A tymczasem w samym środku moich sennych marzeń.....
Mój domowy egoista włącza żyrandol w sypialni, budzi i pyta o pudełka do pakowania wałówki na drogę.
Udzieliłam mu informacji ... a jakże... wkurwiona na maksa.
Pojechał, a ja do szóstej nie mogłam zasnąć.
Tego dnia nie zadzwoniłam do niego.
Kolejnego, zadzwonił pierwszy z pretensją, że o nim zapomniałam. No to wytłumaczyłam dobitnie, co myślę o jego egoistycznym podejściu wobec mnie. Czara goryczy się ulała, czy też dzbanowi ucho się urwało... wszystko jedno.... jak zwał tak zwał. Odłożyłam słuchawkę.
Kolejne dni przyniosły odwilż w stosunkach małżeńskich. Cóż, nie potrafię długo się gniewać. Taka moja uroda. Wybaczam, lecz nie zapominam.
I oto nadszedł TEN dzień. Z rana Walenty złożył życzenia. Takie same jak w poprzednim wpisie. Zero zaskoczenia.
Po pracy wpadam na hawirę. Widzę na stoliku w salonie czekoladki ułożone na talerzu, w kształcie serca. Staję jak wryta. Małż się uśmiecha widząc moje zdumienie.
- Przebieraj się, zamówiłem stolik na dwudziestą w restauracji - dodaje.
Patrzę na niego oczami wielkimi, jak koła młyńskie.
-Żartujesz ? - udaje mi się wydukać.
- Nie żartuję. Pośpiesz się. Masz 15 minut - oznajmia i zostawia mnie ciągle osłupiałą.
Patrząc z perspektywy czasu, to stwierdzam z całą świadomością, że doprawdy jestem wyjątkową kobietą, bo już po trzynastu minutach szliśmy w kierunku walentynkowej kolacji. Zdążyłam wbić się w kieckę, poprawić makijaż i upewnić się, iż nikt nie podmienił mojego Małża.
No patrzcie państwo...taka sytuacja.