Dziś lekko świat mi tąpnął. Mam ochotę gryźć i kopać. W cholerę nie mogę zrozumieć postępowania mego Małża. Wydaje się, że po tylu latach małżeństwa, nic nie może zaskoczyć. A tu i owszem. Jednak, o ile pozytywne zaskoczenia mogła bym jakoś przeżyć, to te negatywne zwalają z nóg i błagają o pomstę do nieba. Ech. Wyhodowałam na własnym łonie egoistę do potęgi entej. Coraz częściej zachowuje się jak taternik, który na własne życzenie podcina lawinę. Doprawdy nie wiem, czy powinnam silić się na kolejny monolog z cyklu "O co mi właściwie chodzi"
Eeeeee... chyba sobie odpuszczę, bo to jak gadanie do schnącej ściany.
Poniżej zamieszczę tekst, z kolejnego dnia wycieczki. Prawdę powiedziawszy napisałam go ze dwa miesiące temu, i dobrze, bo już bym o tym wszystkim zapomniała. Wiem, że to już nie świeżynka, więc kto ma problemy z trawieniem, może sobie darować i oddalić się w podskokach.
Zaraz po śniadaniu, obładowani plażowymi akcesoriami, wyruszyliśmy wycieczkowym autobusem na Hel. Za nami pozostał Władek kąpiący się w słońcu. Dzięki takiej pogodzie w kierunku półwyspu jechało się dość szybko. Aut mało, więc pełni dobrych przeczuć i w dobrych humorach, ochoczo śpiewałyśmy piosenki przy akompaniamencie muzyki płynącej z pod palców Jacka, grającego na akordeonie. Po przyjeździe na miejsce, część osób obrała azymut na latarnię, część do fokarium. Ponieważ stałam się bardziej asertywna niż ostatnio ( ciągle miałam w pamięci naszą wędrówkę ,z Dorotką- singielką, w poszukiwaniu męskiego pierwiastka na helskiej plaży w osiemnastym roku ) zostawiłam Reniaczka, Romka i Lilę, i poszłyśmy w drugą stronę. Nie zdążyłyśmy jeszcze dojść do fok, gdy zadzwoniła przyjaciółka z pytaniem, gdzie jesteśmy, bo oni nie pójdą sami do latarni. Dołączyli więc do naszej gromady. Ostatecznie do fokarium nie poszliśmy, bo zniechęcił nas upał oraz długaśna kolejka składająca się przede wszystkim z rozkrzyczanych dzieci i ich zmęczonych rodziców, tęsknie spoglądających na ciała rozłożone na plaży.
Zanim ległyśmy na piachu, niczym nieopodal karmione foki, zaproponowałam sesję w morzu. A potem sesję na drewnianych schodach. Było dość zabawnie, gdyż pełniłam rolę głównego choreografa oraz fotografa, znaczy mówiłam jak dziewczyny mają pozować, by ukryć to, co nie warte pokazania, a wyeksponować to, co warte wyeksponowania. Potem pałeczkę przejął Romek, bo również chciałam mieć jakąś fotograficzną pamiątkę. W sumie fotki Romkowe wyszły ciekawe, ale jakieś takie mało wyraźne. Jednakże fakt ten odkryłyśmy dopiero po powrocie. Doszłyśmy do wniosku, że nasz nadmorski fotograf miał dłonie natłuszczone olejkiem do opalania, którego użył by wysmarować swoją żonę, i tymi tłustymi paluchami ufajdolił obiektyw. Także tego... Na wszystkich fotkach, na których wyginam śmiało ciało, mało mnie widać. Może to i dobrze?
Po dwóch godzinach większość miała dość leżenia plackiem, więc postanowiliśmy ruszyć w kierunku cypla Helskiego, by postawić stopę na samym początku/końcu ? Polski. Po należytym udokumentowaniu, znów poszliśmy na plażę. Tym razem zdobyłam się na całkowite zanurzenie. Nastąpiło to zaraz potem, jak siedząc w wodzie, tuż przy brzegu, fala chlusnęła prosto w moją twarz. Nie ukrywam, iż byłam tym faktem mocno zaskoczona.
Po krótkim czasie zmagania się z morzem pod okiem ratownika, wypełzłam na brzeg i usłyszałam przez megafon... - Zaginął czteroletni chłopczyk z żółtą piłką. Rodzice proszą o pomoc w jego odnalezieniu. Wszyscy plażowicze nerwowo rozglądali się wokół siebie. - Jak można spuścić z oka tak małe dziecko? - dało się słyszeć ogólne oburzenie. Na szczęście chłopczyk szybko się odnalazł. Plaża odetchnęła.
Po tym incydencie wraz z Reniaczkiem i Jolą - rozwódką, oddaliłyśmy się w kierunku deptaka, by odetchnąć od upału w cieniu kawiarenki, jakiejkolwiek. I kiedy tak tęsknie wypatrywałyśmy wolnego stolika, dostrzegłam małą dziewczynkę spoglądającą z przerażeniem w oczach na przechodzących ludzi. Odesłałam koleżanki by szukały dalej, a sama ukucnęłam przy pięciolatce. - Pewnie zgubiłaś rodziców?- Taaaaak - zaszlochała. - Nie płacz. Zaraz ich poszukamy. - uspokajałam, choć sama nie miałam takiej pewności. Dookoła tłum. Na plaży przynajmniej był ratownik z megafonem, a tutaj żadnego strażnika ni policjanta. Wzięłam zgubę za rączkę i ruszyłam w kierunku miasta. - Niiiiieeeeeee - znów zaszlochała. - Szliśmy na plaże. Tam - pokazała przeciwny kierunek. Przekonywałam, że rodzice na pewno nie poszli bez niej, pewnie ją szukają. Posłuchała. Przeszliśmy dość długi kawałek, gdy ujrzałam mężczyznę stojącego na środku trotuaru, z założonymi rękoma i patrzącego na przestraszoną dziewczynkę ( wiecie, taki Seba z kawałów) Ruszyłam w jego kierunku. - A mówiłem, żebyś się pilnowała - roześmiał się jak głupi. - To jest twój tatuś - zdążyłam jeszcze zapytać. - Tak - potwierdziła i podreptała za oddalającym się rodzicielem.
Czy usłyszałam magiczne słowo? Nawet nie pytajcie. Taaaaaa. Niektórzy ludzie nie powinni mieć dzieci.
Fakt. Niektórzy ludzie nie powinni mieć dzieci. Zwłaszcza Włosi. To w kwestii wychowania.
OdpowiedzUsuńA co do męża, nie pociesze Cię. W miarę starzenia będzie jeszcze gorzej. Uodparniaj się, bo innego wyjścia nie ma. Całuję.
Matko Luciu, nie pozbawiaj mnie resztek nadziei na pogodną jesień naszego wspólnego życia :D
OdpowiedzUsuńNie wiem, o co chodzi z mężem, ale podobno na starość wszyscy zmieniamy się na gorsze ;-)
OdpowiedzUsuńTatuś zaginionej dziewczynki to pewnie jeden z tych, co uważają, że dziecko, które wyrosło z pieluch jest już dorosłe...
Jotka, pewnie coś w tych zmianach jest... tylko dlaczego na gorsze :( Pomiędzy wychowywaniem, a wyhodowaniem jest jednak dość duża różnica.
UsuńNiektórzy nie powinni mieć nawet chomika czy karalucha a co dopiero dzieci. I jeszcze się tacy rozmnażają
OdpowiedzUsuńJaga, podzielam taki pogląd. Bezsprzecznie.
Usuń