Kwiecień plecień ... itd... Jak nigdy przysłowie ludowe sprawdza się w tym roku co do joty. Bo dajmy na to w piątek było ciepło. Prawie 18 stopni. Młodzież pomykała z krótkimi rękawami. A w sobotę.... spadł śnieg.
Jak dobrze, że w tym roku nie pośpieszyłam się z wynoszeniem ciepłych butów i kurtek na poddasze, bo właśnie wczoraj założyłam kozaki do kościoła. Ale i tak zmarzłam na sęk.
Poza tym to w sobotę były pierwsze urodziny trzeciego wnuczka. Imprezka z balonami, serpentynami no i oczywiście tortem. Nie powiem, synowa się postarała, brakowało tylko piniaty. Coś tak myślę, że w przyszłości na bank się pojawi. Goście siedzieli, konsumowali mięsiwa i spożywali napoje wyskokowe, a oknem dalej sypał śnieg.
Minął prawie tydzień i ciągle zimno. Odczuwam ten ziąb o wiele dotkliwiej, gdyż zachorowałam na zapalenie ucha. Najpierw doskwierało gardło, potem kaszel, a na końcu niedobitki wirusowe, nie wytłuczone przez domowy zajzajer z czosnku, zagnieździły się w uchu. Oczywiście próbowałam domowymi sposobami pozbyć się intruzów, ale gdy w końcu doszło do tego, że nie mogłam otworzyć ust, by spożywać coś bardziej treściwego, niż tylko cienką zupkę, udałam się do Przychodni.
Zwierzęta mają Lecznicę i tam się je leczy. A ludzie.... wiadomo... do Przychodni się przychodzi nie koniecznie od razu po pomoc. Bo jak to tak? Bez umówienia? Do lekarza pierwszego kontaktu? Kobieto! Ogarnij się!
Najsamwpierw trzeba się dodzwonić, aby się umówić. Jak się nie dodzwonisz, to PRZY CHO DZISZ. W przybytku wieje pustką. Żadnych kolejek. Ale pracę lekarza trzeba szanować, bo nóż widelec wparujesz z objawami, o których JESZCZE nie przeczytał w internecie. A tak się zapisujesz, rzecz jasna na kolejny dzień. Podczas rejestracji podajesz, co ci dolega ... dokładnie... i gdy wreszcie stajesz f2f z lekarzem, on już wszystko ma obcykane, dostajesz receptę i już cię nie ma. 10 minut na pacjenta. Taśmowo.
Hymmmm...
Z drugiej strony może to i dobrze? Ludzie się nie stykają, nie zarażają wzajemnie i dzięki temu naród jest zdrowszy? I szanuje się czas chorego. Co nie?
Drzewiej bywało inaczej. W kolejkach się siedziało godzinami. Do lekarza wchodziło się z łapówką w formie jajek, miodu, alhoholu. Zdarzały się nawet ubite kury.
Osobiście, jeszcze przed pandemią, odwiedzałam wiekową panią neurolog z pojemnikiem jajek od szczęśliwych kurek. Pierwszy raz się krępowałam, bo nie wiedziałam, jak tego dokonać. Lecz gdy tylko położyłam reklamówkę na biurko, twarz lekarki pojaśniała. Złapała za podarek, podeszła do szafy i wyciągnęła puste pudełka, bardziej stwierdzając niż pytając - Wytłaczanki oddać?
Czy wówczas było lepiej? Na pewno życie było bardziej nieprzewidywalne, barwne i zaskakujące. I nikt nie miał pojęcia, co to jest STRES? Ot, człowiek niejednokrotnie się wkurwił i tyle.
Dziś wszystko musi być zdiagnozowane, opisane i zasypane tabletkami na każdą możliwą dolegliwość.
Mogłabym dłużej pociągnąć ten temat, ale doszłam do wniosku, że co było to było.
Lepiej wyciągnąć pozytywne wnioski i cieszyć się tym, że przez ten szczękościsk schudłam i ważę tyle, co w średniej szkole. A przez zatkane ucho słyszę tylko to, co chcę usłyszeć.
Ot co!