Wszystko się wyjaśniło, bo znam już odpowiedź na stwierdzenie syna ...
- Po co nam TA altana, skoro i tak do nas nikt nie przychodzi?
Otóż.
Nikt do nas nie przychodził, bo.... taaaadaaaammmm ....nie mieliśmy altany!!!
Przez wakacyjne weekendy, altana była odwiedzana, przez coraz to innych gości.
W pierwszy, zaprosiliśmy sąsiadów. Pomimo, że mieszkamy po przeciwnej stronie ulicy, sąsiadkę widzę bardzo rzadko. Sąsiada trochę częściej, bo zawsze robi coś przy domu. Kilka razy przychodził z ciekawości, by zobaczyć postępy domorosłego stolarza. Z chęcią przyjął zaproszenie na imprezę z okazji końca prac ( prawie końca, bo zostało coś tam jeszcze do dopieszczenia) przy budowli oraz przetestowania nowego, gazowego grilla, a także mega wygodnego bujaczka czyt. fotela na metalowym pałąku.
Aromatyczny dym, unoszący się z opiekanych mięsiw oraz dość głośno grająca muzyka zwabiła przechodzącego nieopodal Kazia, znajomego majstra, który onegdaj odnawiał nasz dom. Nie obyło się bez tańców, karaoke i innych wygłupów. Na koniec sąsiad stwierdził, że gdyby nie wiedział iż w ogóle nie piję, to mógłby zaręczyć o moim upojeniu. Cóż, przez tyle lat abstynencji, nauczyłam się dobrze bawić bez alkoholowego wspomagacza.
W drugi weekend było już więcej gości, ponieważ Małż obchodził ,co prawda dwa tygodnie przed terminem, swoje imieniny. Znów tańce, hulanki i swawola. Impreza zakończyła się grubo po północy.
W trzeci, przyjechała do nas moja koleżanka z pracy z mężem. Dołączył do nich ich syn, który przywiózł rodziców, oraz jego żona i synek. Przygotowałam tyle jedzenia, że starczyło by dla pułku wojska. Wszyscy zachwyceni dokładnością wykonania altany do tego stopnia, że synowa koleżanki zapałała chęcią postawienia takowej również na ich posesji. Imprezę uświetniła wizyta jeża, który skuszony kocim jedzeniem rozłożonym przed drzwiami domu, przytuptał z krzaczków.
W kolejny, nikogo nie zapraszaliśmy. Od rana pracowaliśmy w pocie czoła przy naszej hacjendzie. Plus 40 na termometrze. Wieczorem, zmęczeni wreszcie zasiedliśmy w altanie. Mąż na leżaczku, a ja ukokosiłam się w wygodnym bujaczku. Włączyliśmy całe oświetlenie. Małż puścił przez głośniki muzę z czasów naszej młodości i tak sobie .... że tak powiem kolokwialnie... darliśmy ryja fałszując i kalecząc treść znanych piosenek. Bawiliśmy się przednio do czasu, gdy koło północy, do altany wszedł, jak gdyby nigdy nic, lis. Nie był to mały lisek, tylko wypasione lisiśko. Z naszego spotkania zapamiętałam tylko jego zdziwione ślepia i grubą kitę z białym końcem, którą machnął tuż przede mną w szybkim obrocie, zaraz potem jak usłyszał mój krzyk ( Małż go nie widział, bo siedział tyłem) Lis uciekł w kierunku ulicy, a my zakończyliśmy imprezkę, bo jakoś nie mogłam się pozbierać po tym spotkaniu.
Następnego ranka, gdy sprzątałam altanę, tuż obok kotów, przekicał zając. Koty nie zachowały zupełny spokój.... może się znają alboco?
I jak teraz wspominam te minione wakacje, to jestem pewna, że nie było by tak wesoło, gdyby syn z rodziną ciągle mieszkał pod naszym dachem ( bo wiecie, cisza nocna bo wnusio by spał.... i takie tam inne pierdoły)
Tak, tak.... syn się wyprowadził na początku lipca. No niestety, po dwóch i pół roku ich pobytu doszli do wniosku, że jednak wolą płacić grube pieniądze za stancję, niż w pomagać nam pracach przydomowych.
Ech... odczułam na własnej skórze, że nie docenia się tego, co się ma, dopóki się tego nie straci.
A że jestem szczęściarą, to jednak odzyskałam, to co straciłam i teraz jaram się jak czarownica na stosie, z powodu powrotu, do czasu "przed lokatorami"
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
"To czy człowiek jest inteligentny poznaje się po jego odpowie-dziach. To czy jest mądry, po pytaniach."- Naguib Mahfouz