Kolenda w tym roku odbyła się bez większych niespodzianek.
Bo dajmy na to w ubiegłym, było dużo nerwówki, szczególnie Małż się denerwował. Otóż, jak co roku zresztą, proboszcz kończył kolędę właśnie na początku ulicy. Naprzemiennie z sąsiadką z naprzeciwka, częstowaliśmy księdza kolacją. W ubiegłym roku kolejka przypadała na nią. Wobec tego małżonek śledził wizyty księżowskie z dużą niecierpliwością, gdyż czekaliśmy na przyjazd gości, a gorzałeczka chłodziła się w lodówce. Goście, tak samo zniecierpliwieni, dzwonili co kwadrans, czekając w aucie ... Czy już mogą wbijać do nas na hawirę?... Lecz wizytujący w ogóle się nie spieszył. I kiedy już ... już... Małż miał przejąć teczkę księdza, od wyprowadzającego go sąsiada zza miedzy, podbiegł sąsiad z na przeciwka, przejął teczkę i wiadomo... ksiądz podążył za teczką ( czyt. do domu, w którym miała być kolacja kończąca wizytę na naszej ulicy )
Małż wrócił do domu klnąc w żywe kamienie. Byłam nie mniej zaskoczona, choć zupełnie nie wkurwiona, bo przecież przygotowana byłam na gościnę. Cóż, poczęstuję tym, co już gotowe było. Jednakże wizytacja w domu po drugiej stronie ulicy trwała... i trwała... i trwała. Wódka się chłodziła, Małż się gotował, goście grzali się w aucie na parkingu, a ja gadałam z kotem.
Proboszcz w domu z naprzeciwka przebywał prawie godzinę. Zanim rozpoczął obrzęd u nas, przeprosił za wynikłe zamieszanie. Oczywiście odmówił posiłku, gdyż sąsiadka poczęstowała kolacją. Po wizycie, Małż odwiózł go na plebanię, a potem, pomiędzy kolejnymi kilonkami , dał upust swojej frustracji ,wylewając żale i nie zostawiając suchej nitki, na przebiegłym sąsiedzie.
Gniew jego trwał coś około miesiąca. A potem znikł bezpowrotnie.
W tym roku Małża nie było. Za to był nowy proboszcz i nowe zasady. W sumie na plus, bo zaczął od początku ulicy, numery parzyste, czyli od naszego domu. Z poczęstunku nie skorzystał. Nie wie, co stracił, bo naprawdę postarałam się jak mało kiedy. Ugotowałam rosół z trzech rodzajów mięsa... świeżego... po które musiałam pojechać do innego miasteczka. Przygotowałam domowy makaron, oraz lasagne. To już z kupnego makaronu. Surówkę z sałaty z vinegretem oraz kompot z własnych truskawek. Na deser bułeczki z serem z lukrem limonkowym. Paluchy lizać. Serio!
Ponieważ obecni byli również syn z synową, która jest już w mocno zaawansowanej ciąży, cała uwaga wizytującego skupiła się na młodych. Pytał o samopoczucie przyszłej matki i czy się boi porodu? Z przyszłym ojcem rozmawiał o trudnościach z parkowaniem przed jego domem rodzinnym. Wspomniał o konieczności zakupu naklejek (czyt. karnych kutasów) dla upierdliwych kierowców. Porozmawialiśmy jeszcze o śmierci naszego kuzyna, który dopiero co zamarzł na mrozie. W sumie wizyta trwała z dwadzieścia minut. Zanim wziął pieniądze, spytał, czy aby nam nie brakuje na życie, czym wprawił nas w niemałe osłupienie, bo nigdy nie doświadczyliśmy czegoś takiego. No i teczkę sam nosił.
Młodzi byli nim zachwyceni, bo taki fajny... życiowy... nowoczesny... i w ogóle... i w szczególe.
Ale i tak w niedzielę nie poszli do kościoła.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
"To czy człowiek jest inteligentny poznaje się po jego odpowie-dziach. To czy jest mądry, po pytaniach."- Naguib Mahfouz